poniedziałek, 17 października 2016

Słony smak depresji poporodowej

Depresja poporodowa większości osób kojarzy się z początkowym brakiem miłości matki do dziecka. Jednak nie zawsze tak jest - u mnie tak nie było.
Piotrusia pokochałam odkąd zobaczyłam dwie kreski na teście - tak bardzo czekałam na ten dzień, nie mogłam zatamować łez szczęścia. Czułam, że kocham go nad życie, gdy przyłożyli mi go do policzka po cesarskim cięciu. Czułam to samo przez kolejne dni, tygodnie, miesiące, czuję nadal. Nie czułam jednak czegoś innego - radości. Jeszcze w szpitalu mama pytała mnie, dlaczego się nie uśmiecham.
Dobrze wiedziałam dlaczego. Walczyłam już kiedyś z depresją - leki przeciwpadaczkowe mają to do siebie, że są w stanie wywołać depresję lub "tylko" stany depresyjne. W związku z tym byłam bardziej podatna na, jak początkowo myślałam, baby blues. Od razu rozpoznałam objawy, sądziłam, że do dwóch tygodni minie.
Jak to się zaczęło? Po cesarskim cięciu musiałam być kilka godzin na obserwacji, bo nie mogli unormować mi ciśnienia, były problemy z tętnem. Gdy przywieziono mnie w końcu na salę poporodową wreszcie mogłam zobaczyć Piotrusia (wcześniej widziałam go tylko kilka sekund). Położna rozpięła mi koszulę operacyjną, położyła go na mnie i poszła. Pierwszy raz w życiu trzymałam noworodka, nadal byłam znieczulona, nie mogłam się przesunąć, ból zaczęłam już odczuwać, bo przy moich lekach nie mogę brać silnych znieczuleń. Nie wiedziałam jak złapać synka, żeby mi nie zjechał, żeby mu nie zrobić krzywdy, mogłam go trzymać tylko jedną ręką, druga była uwięziona przy kroplówce na wyjątkowo krótkim wężyku, w dodatku tak mi założono wenflon, że nie mogłam zgiąć dłoni. Po kilku godzinach nie czułam ręki zupełnie, ale to przecież nieważne, bo przy sercu leży moje maleństwo. Tylko, że zaczął płakać, a ja nie mogłam nic zrobić, żeby go uspokoić, bałam się, że upadnie jak się ruszę. Obok mnie leżała druga mama świeżo po cc - było jej łatwiej - to było jej drugie dziecko, w dodatku pomagał jej mąż. Dzwoniąc po pielęgniarkę, żeby mi pomogła, odczułam pierwszą porażkę jako matka. Teraz, z perspektywy czasu widzę to zupełnie inaczej - ale wtedy byłam przerażona. Pewnie większość z Was uzna to za błahostkę, ale dla mnie - świeżo upieczonej mamy - było to bardzo trudne. Na noc synka zabrano na oddział noworodków, kazano mi się wyspać w obawie przed napadem - organizm był wykończony po cięciu i emocjach, skurczach (ostatecznie miałam poród zabiegowy - normalna akcja porodowa, ale bez parcia - po prostu tak szybko u mnie się rozwijał poród). Nie miałam nawet grama mleka, więc zgodziłam się na dokarmienie dziecka, pani obok mnie również mleka nie miała, ale nie wyraziła zgody, tylko kazała sobie przywozić córeczkę jak będzie głodna. Jej mała była przy niej całą noc, płakała w niebogłosy - położne jej mówiły, że dziecko krzyczy z głodu, ale ona uparcie odmawiała. Jedna z pielęgniarek powiedziała pani, że choruję na padaczkę i potrzebuję snu, na co ta odparła, że co ją to obchodzi, takie kobiety powinno się trzymać osobno. Drugie zdarzenie, które mnie dobiło. W dodatku dla epileptyka 24 godziny bez snu jest jak błaganie o napad, mózg nie daje rady, a o 4 rano mieli przywieźć mi mojego Piotrusia. O 2 w nocy postawiono mnie już na nogi, nie zwymiotowałam - jedyny plus. Rano uparłam się, że chcę pojedynczą salę (oczywiście odpłatną) - nie chciałam, żeby inne matki miały dość tego, że mam padaczkę (leżałam kilka razy na patologii ciąży i tam akurat zawsze spotykałam się z życzliwością). Wyrażono zgodę, ale i tak już wcześniej mi zapowiedziano, że cały dzień ktoś musi ze mną i dzieckiem być. Oczywiście wiedziałam, że tu chodzi o bezpieczeństwo dziecka, ale i tak moja pewność siebie została zdeptana jeszcze bardziej - zdarzenie trzecie. W końcu spędziłam dzień z moim skarbem. Nie mogłam go jednak mieć przy sobie w nocy, kazano mi go zawozić na salę noworodków, miałam się wysypiać (co i tak było nierealne - leków przeciwbólowych praktycznie nie dostawałam, ból był nie do zniesienia - zrosty po operacji jajnika tak uciskają na ranę, że przez dwa miesiące leciały mi łzy z oczu, gdy wstawałam z łóżka, do dzisiaj odczuwam rwący ból każdego dnia). Tego wieczora zawiozłam synka ok. 19 - nie spałam prawie 48 godzin, ledwo widziałam na oczy, bałam się, że coś się stanie i zrobię mu krzywdę, nie chciałam więc ryzykować. Pielęgniarka na sali noworodków spojrzała na mnie krzywo i zapytała "co tak szybko?" - poczułam się w tym momencie jak wyrodna matka, która chce się pozbyć dziecka, zaczęłam jej tłumaczyć, że mam padaczkę, że nie spałam dwa dni itd. (pani była i tak poinformowana, że będę przywozić synka), ale jej to i tak nie obchodziło. Wracając z sali zaczęłam strasznie płakać - nie mogłam znieść tego, że muszę moje dziecko tam zostawiać, w tym bezdusznym pokoju, tak daleko ode mnie. Czułam się winna. Zdarzenie numer 4 - to przyczyniło się najbardziej, od tego momentu było już tylko gorzej. Płakałam każdego wieczoru, gdy odwoziłam synka. Zdarzenie numer 5 było rozciągnięte w czasie - kolejnego dnia Piotruś zaczął płakać. Ciągle. Ciągle. Ciągle. Kolki - nasza zmora. Po wyjściu ze szpitala wieczorem jechaliśmy z powrotem, bo płakał od kilku godzin bez przerwy i się wystraszyliśmy - wszystko było jednak w porządku. Kolka. Jak się później okazało, synek miał wyjątkowo ciężkie kolki. Nie spał W OGÓLE w ciągu dnia przez dwa miesiące. W nocy też bardzo mało. Płakał CIĄGLE. Mąż nie miał urlopu po porodzie. Radziłam sobie sama. Próbowaliśmy wszystkich możliwych metod antykolkowych. Wiele rodzai kropli. Jak pomagały, to na krótko. Nie spałam. Nie jadłam. Płakałam. Dzień w dzień. Ciągle mówiłam, że jestem złą matką. Ciągle, ciągle, ciągle. Bliscy mówili, że radzę sobie świetnie, zwłaszcza jak na moją chorobę. Ale ja chciałam być IDEALNA, chciałam robić wszystko. Moje ciało jednak odmawiało posłuszeństwa. Ból, ból, ból. W dodatku syn nie przybierał na wadze, a w końcu zaczął wymiotować po moim mleku - musiałam natychmiast przestać karmić piersią. Odrzucił moje mleko przez leki. Zdarzenie numer 6 - co ze mnie za matka, skoro nie jestem w stanie wykarmić dziecka?
Przez pierwsze trzy tygodnie spałam może dwa razy po pół godziny w nocy. Skończyło się przewidywalnie - mąż znalazł mnie w łazience jak uderzałam głową o wannę. Napad - silny. Pół godziny po nim nie byłam w stanie mówić. Kilka dni później teściowa (pielęgniarka) zadzwoniła i powiedziała, że mam przestać bać się brać Piotrusia do łóżka, że nic mu nie zrobię. To był pierwszy krok ku poprawie - zaczęłam spać trochę więcej, synek też sypiał lepiej. Kolejna poprawa nastąpiła dopiero jak maluszek skończył dwa miesiące - zaczął trochę sypiać w ciągu dnia, ale tylko i wyłącznie na moim brzuchu. Zawsze jednak moje ręce mogły choć chwilę odpocząć. Półtorej tygodnia później kupiliśmy Delicol. Po kilku dniach poprawa niesamowita - syn nie płakał. Boże, nie płakał!!!!! A do mnie dotarło, że muszę walczyć, bo jeśli tego nie zrobię, czeka mnie terapia i antydepresanty. Musiałam walczyć - dla syna, dla mojego małżeństwa. Było ciężko, bardzo, walka z depresją to walka z samym sobą w każdej sekundzie dnia. W końcu zaczęłam płakać rzadziej w ciągu dnia, z czasem pojawiły się dni, że nie płakałam w ogóle. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, szczery, radosny. Kocham mojego syna ponad życie, a teraz czuję radość z bycia mamą. Żałuję, że tak nie było od pierwszych dni. Ale tego już nie zmienię, nie mam na to wpływu. Mogę jedynie z uśmiechem patrzeć w przyszłość, cieszyć się blaskami i cieniami macierzyństwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz