piątek, 21 października 2016

"Internetowa Mamo" - kto dał Ci prawo decydowania o tym, kto jest prawdziwą matką?!

Droga "Internetowa Mamo", mamo komentująca , mamo krytykująca, mamo poniżająca...

Kto dał Ci prawo decydowania o tym, czy jestem prawdziwą matką?
Dlaczego pod każdym postem o cesarskim cięciu podkreślasz, że kobieta, która wydała dziecko na świat w ten sposób, nie rodziła i nie ma prawa nazywać się mamą?
Owszem - część kobiet rodzi w ten sposób na tzw. życzenie. Większość jednak jest do tego zmuszona. Zmuszona, żeby ratować zdrowie i życie dziecka i własne.
Zdajesz sobie sprawę, co znaczy strach, ogromny strach, w każdej sekundzie ciąży? Czy się uda? Czy donoszę? Czy moje dziecko przeżyje? Czy będzie zdrowe?
Gdy wiesz od początku, że tylko poród przez cesarskie cięcie da Wam obojgu największe szanse?
Ale dla Ciebie to nie poród, to zwykły "zabieg", po którym nie ma żadnej więzi. Dla Ciebie to jak usunięcie jakiegoś guza z ciała kobiety. "Więc jak ta kobieta chce później nazywać siebie samą matką?!" "Ona nie wie co to ból! Co to skurcze!"
A czy Ty wiesz czym jest strach o życie dziecka? Czy zdajesz sobie sprawę jak ciężko jest znowu leżeć na oddziale patologii ciąży i modlić się, żeby wszystko było dobrze?
Miałam rodzić "na zimno", bez skurczy, już miesiąc przed terminem - dłuższe czekanie wiązało się z narażaniem dziecka na coraz większe niebezpieczeństwo. Jednak dzień przed ustaloną datą zaczęły się skurcze - leżałam już jakiś czas na patologii ciąży, więc mogli zacząć szybko szykować salę. Jednak poród rozwijał się tak szybko, że ledwo zdążyli. Miałam tzw. poród zabiegowy. Wiem zatem co to skurcze porodowe, znam ból, kiedy myślisz, że złamie ci zaraz kręgosłup. Ale nie możesz w tym momencie skupić się na "pięknie porodu", o tym, że zaraz będziesz parła i walczyła razem ze swoim maleństwem, żeby pomóc mu przyjść na ten świat.
Nie, nie możesz sobie ulżyć w bólach prysznicem, czy masażem, który wykona pomocna fizjoterapeutka. Nie możesz zwilżyć sobie ust wodą. W tym momencie nikt nie przejmuje się Twoim bólem. Sprawdzają tylko, czy "przypadkiem nie urodzisz" zanim wszystko przygotują. Leżysz na zimnej sali przygotowawczej, walczysz z bólami, a w międzyczasie jedna położna goli cię i szoruje, druga wchodzi co jakiś czas i sprawdza rozwarcie. Później wenflon, kroplówka, czepek i jedziemy. Nie masz możliwości, żeby Twój mąż mógł być przy narodzinach Waszego dziecka.
Znieczulenie - tak bardzo przez Ciebie wyśmiewane ("przecież nic cię nie boli! co to za poród!"). Jedno wkłucie, żeby miejscowo znieczulić skórę, drugie - już w kręgosłup - czujesz jak igła przechodzi. Ból jest. Tępy. Po chwili czujesz nogi, ale nie możesz nimi ruszyć.
Czujesz jak lekarze szarpią brzuchem. Po jakimś czasie otrzymujesz informację. "Zaraz wyjmiemy dziecko". Dwie myśli. Oby był zdrowy. I to nie tak miało być.
Szarpnięcie. Silne - jakby ktoś piłkę do rugby wyjmował Ci przez pępek.
Słyszysz płacz. Słyszysz po raz pierwszy w życiu swoje dziecko. Swoje maleństwo. Ale go nie widzisz. Czekasz, czekasz aż ktoś Ci powie, czy wszystko jest dobrze. Jest. 10/10. Po chwili przystawiają Ci maluszka do policzka. 5 sekund. Po tym jak go umyją, przed wywiezieniem z sali, możesz go pocałować w główkę. 2 sekundy.
Nie możesz go przytulić do gołej piersi. Nie możesz nacieszyć oczu jego widokiem.
Zostajesz na sali. Czujesz jak nadal brzuch jest szarpany. Usuwają wszystko. Szyją. Przerzucają Cię na łóżko i wywożą z sali. Czeka na Ciebie tylko mąż. Ale widzisz go tylko chwilę. Później jedziesz na obserwację pod okiem anestezjologów, bo coś poszło nie tak. Coś jest z Twoim tętnem i ciśnieniem. Leżysz i patrzysz na zegarek. Mija kilka godzin. Zawożą Cię w końcu na salę poporodową. I jest - w końcu położna Ci podaje Twoje maleństwo. Ale nie możesz go nakarmić. Nie możesz go normalnie przytulić, bo jedna ręka jest uwięziona wśród różnych przewodów, kroplówek, igieł. Po godzinie położna odkłada maluszka, ten po jakimś czasie zaczyna płakać, a Ty nie możesz nic zrobić. Twoje nogi jeszcze nie odzyskały sprawności. Nie możesz wstać i utulić swojego dziecka. Musisz wezwać na pomoc pielęgniarkę.
Pierwsza noc Twojego dziecka na świecie. Nie spędza jej przy Tobie. Jest daleko, w innej części budynku. Bo przecież go nie nakarmisz. Długo potrwa zanim będziesz mogła to zrobić. Po 10 godzinach od cięcia przychodzi pielęgniarka, żeby postawić Cię na nogi. W momencie gdy podnosi Cię do pozycji siedzącej przeszywa Cię ogromny ból - próbując wstać z łóżka prawie mdlejesz. Kobieta obok znosi to lepiej, ma większą dawkę przeciwbólowych - mi nie wolno, ograniczono je do minimum, a od rana mam już nic nie dostać. W połączeniu z lekami przeciwpadaczkowymi mogą zniszczyć wątrobę.
Jakoś stoisz na nogach. Trzęsą się niemiłosiernie. Jesteś cała z krwi. Czujesz parcie na pęcherz. Idziesz do toalety. Znajduje się na zewnątrz. Dotarcie do niej wydaje się trwać w nieskończoność. Trzymasz się ściany. Każdy krok sprawia ból.
Po powrocie, gdy usiłujesz położyć się na łóżku, zdajesz sobie sprawę, że chodzenie jest niczym w porównaniu z kładzeniem się do łóżka, a zwłaszcza z podnoszeniem z niego. Od tej pory przez ponad dwa miesiące każde wstanie z łóżka było męką, wyciskało łzy z oczu. Jakby ktoś wbijał sztylety. Po prostu zrosty po operacji jajnika tak uciskały na nową ranę. Wiesz dobrze, ile razy trzeba zrywać się do dziecka. Wiele razy płakałam, bo nie byłam w stanie zejść z łóżka do własnego dziecka, tyle czasu mi to zajmowało. Chciałam być przy nim już, natychmiast, ale ból był tak wielki, że nawet macierzyński zew nie był w stanie go zagłuszyć. Teraz minie 5 miesięcy od narodzin Piotrusia - 5 miesięcy, a ja każdego dnia czuję jak blizna rwie. Na USG widać, że nadal w środku nie zagoiła się do końca. Ty po 5 miesiącach od porodu siłami natury nie czujesz już niczego. Oczywiście, pamiętasz ból, nigdy go nie zapomnisz. Może masz jakieś inne dolegliwości.
Dla Ciebie poród był pięknym przeżyciem. Dla nas, kobiet po cesarskim cięciu, był on dniem ulgi - dziecko jest z nami, nic mu już nie grozi. Jednocześnie odarto nas z bliskości z dzieckiem w jego pierwszych chwilach. Wszystko sterylnie, mechanicznie.
Ale to nie jest ważne. Ból też nie jest ważny. Możemy z nim żyć, najważniejsze jest przecież nasze maleństwo. Maleństwo, o które martwiłyśmy się każdego dnia, bo nie dano nam spokojnej ciąży. Maleństwo, dla którego bałyśmy się kupić jakąkolwiek rzecz, bo nie wiedziałyśmy czy wszystko będzie dobrze. Maleństwo, które nosiłyśmy pod sercem - niestety często krócej niż 9 miesięcy. Maleństwo, które pokochałyśmy już dawno temu, zanim zobaczyłyśmy jego bijące serduszko.
I po tych wszystkich chwilach strachu, po tej walce każdego dnia o jego życie i zdrowie, czytasz w Internecie wpisy, że nie jesteś prawdziwą matką. Jak jedna kobieta może robić to drugiej kobiecie? Podważać jej fundamentalne prawo do bycia mamą?
Nie życzę Ci tego, broń Boże, ale co byś zrobiła, gdyby Twój kolejny poród musiał być rozwiązany przez cesarskie cięcie? Czy w tym momencie nadal broniłabyś swoich przekonań? Czy mówiłabyś każdemu, że jesteś mamą tylko i wyłącznie dzieci urodzonych naturalnie? Czy kochałabyś mniej swoje najmłodsze dziecko, bo nie przyszło na świat tą samą drogą co poprzednie? Zastanów się nad tym. Pomyśl zanim następnym razem tak szybko będziesz kogoś oceniać i mówić mu, że nie zasługuje na określenie MAMA.

wtorek, 18 października 2016

TEST: Mata piankowa

Piotruś coraz częściej obraca się z plecków na brzuszek i z powrotem. Wierci się, przekręca, wygina we wszystkie strony. Najbezpieczniejszym miejscem do zabawy jest więc podłoga. Kołdry i koce odpadają, bo maluch próbuje się już przesuwać do przodu - materiał się marszczy, a on się denerwuje. Jest też już dość chłodno, więc od podłogi czuć zimno.
W związku z tym zaczęłam szukać maty piankowej. Przyjaciółka kupiła dla synka dywanik - jednak kwota 300 zł jest dla mnie niemożliwą do wydania w chwili obecnej, poza tym dla mnie dywany to siedlisko roztoczy. No i kot próbowałby od razu zrobić z niego legowisko.
Znalazłam na Allegro matę termiczną za 40 zł - cena powalająco niska. Komentarze jednak były w porządku, więc zaryzykowałam. Za niedługo Piotruś i tak może nie chcieć się na niej bawić - różnie bywa - zacznie raczkować po całym domu i pewnie wszędzie będzie dobrze, tylko nie na macie. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona jak wczoraj otworzyłam paczkę.
Mata posiada etui ochronne, z paskiem ułatwiającym przenoszenie. Po złożeniu nie zajmuje dużo miejsca. Jej wymiary to 180 cm x 180 cm i aż 1 cm grubości.

 



Po rozłożeniu zachwyciłam się pięknymi, żywymi kolorami (mata jest dwustronna). Gdy ją wyczyściłam (przypuszczając, że synek będzie chciał ją lizać; czyści się ją bardzo łatwo - wystarczy gąbeczka, szmatka lub nawet chusteczka - w razie awarii) i położyłam Piotrusia na brzuszku, paluszkami dotykał obrazki, które przykuły jego uwagę. Później zaczął się denerwować, że nie może dosięgnąć kolejnych, ale dzięki temu jeszcze bardziej stara się przesunąć do przodu, więc jest to również ćwiczenie w kierunku raczkowania. Mata jest ogromna, zmieści się na niej mnóstwo zabawek (łącznie z mamą ;-)). Jest również bardzo ciepła - gdy na niej stoję w skarpetkach przyjemnie grzeje stopy.





Jest ładnie wykończona - nie ma żadnych ostrych krawędzi. Gdzieniegdzie ma skazy w postaci zmarszczenia materiału (w miejscu zgięcia), jednak nie są one bardzo widoczne i nie przeszkadzają w użytkowaniu.
Produkt w zupełności spełnił moje oczekiwania. Nie spodziewałam się, że w cenie 55 zł (z przesyłką) dostanę tak ciekawą matę. Mój Piotruś ma w końcu swoje miejsce do zabawy i to miejsce, które mu się bardzo podoba (sądząc po reakcji i namiętnych próbach lizania obrazków, które widzi - "a wredna mama w tym przeszkadza!" ;-)), a to jest dla mnie najważniejsze.



poniedziałek, 17 października 2016

Słony smak depresji poporodowej

Depresja poporodowa większości osób kojarzy się z początkowym brakiem miłości matki do dziecka. Jednak nie zawsze tak jest - u mnie tak nie było.
Piotrusia pokochałam odkąd zobaczyłam dwie kreski na teście - tak bardzo czekałam na ten dzień, nie mogłam zatamować łez szczęścia. Czułam, że kocham go nad życie, gdy przyłożyli mi go do policzka po cesarskim cięciu. Czułam to samo przez kolejne dni, tygodnie, miesiące, czuję nadal. Nie czułam jednak czegoś innego - radości. Jeszcze w szpitalu mama pytała mnie, dlaczego się nie uśmiecham.
Dobrze wiedziałam dlaczego. Walczyłam już kiedyś z depresją - leki przeciwpadaczkowe mają to do siebie, że są w stanie wywołać depresję lub "tylko" stany depresyjne. W związku z tym byłam bardziej podatna na, jak początkowo myślałam, baby blues. Od razu rozpoznałam objawy, sądziłam, że do dwóch tygodni minie.
Jak to się zaczęło? Po cesarskim cięciu musiałam być kilka godzin na obserwacji, bo nie mogli unormować mi ciśnienia, były problemy z tętnem. Gdy przywieziono mnie w końcu na salę poporodową wreszcie mogłam zobaczyć Piotrusia (wcześniej widziałam go tylko kilka sekund). Położna rozpięła mi koszulę operacyjną, położyła go na mnie i poszła. Pierwszy raz w życiu trzymałam noworodka, nadal byłam znieczulona, nie mogłam się przesunąć, ból zaczęłam już odczuwać, bo przy moich lekach nie mogę brać silnych znieczuleń. Nie wiedziałam jak złapać synka, żeby mi nie zjechał, żeby mu nie zrobić krzywdy, mogłam go trzymać tylko jedną ręką, druga była uwięziona przy kroplówce na wyjątkowo krótkim wężyku, w dodatku tak mi założono wenflon, że nie mogłam zgiąć dłoni. Po kilku godzinach nie czułam ręki zupełnie, ale to przecież nieważne, bo przy sercu leży moje maleństwo. Tylko, że zaczął płakać, a ja nie mogłam nic zrobić, żeby go uspokoić, bałam się, że upadnie jak się ruszę. Obok mnie leżała druga mama świeżo po cc - było jej łatwiej - to było jej drugie dziecko, w dodatku pomagał jej mąż. Dzwoniąc po pielęgniarkę, żeby mi pomogła, odczułam pierwszą porażkę jako matka. Teraz, z perspektywy czasu widzę to zupełnie inaczej - ale wtedy byłam przerażona. Pewnie większość z Was uzna to za błahostkę, ale dla mnie - świeżo upieczonej mamy - było to bardzo trudne. Na noc synka zabrano na oddział noworodków, kazano mi się wyspać w obawie przed napadem - organizm był wykończony po cięciu i emocjach, skurczach (ostatecznie miałam poród zabiegowy - normalna akcja porodowa, ale bez parcia - po prostu tak szybko u mnie się rozwijał poród). Nie miałam nawet grama mleka, więc zgodziłam się na dokarmienie dziecka, pani obok mnie również mleka nie miała, ale nie wyraziła zgody, tylko kazała sobie przywozić córeczkę jak będzie głodna. Jej mała była przy niej całą noc, płakała w niebogłosy - położne jej mówiły, że dziecko krzyczy z głodu, ale ona uparcie odmawiała. Jedna z pielęgniarek powiedziała pani, że choruję na padaczkę i potrzebuję snu, na co ta odparła, że co ją to obchodzi, takie kobiety powinno się trzymać osobno. Drugie zdarzenie, które mnie dobiło. W dodatku dla epileptyka 24 godziny bez snu jest jak błaganie o napad, mózg nie daje rady, a o 4 rano mieli przywieźć mi mojego Piotrusia. O 2 w nocy postawiono mnie już na nogi, nie zwymiotowałam - jedyny plus. Rano uparłam się, że chcę pojedynczą salę (oczywiście odpłatną) - nie chciałam, żeby inne matki miały dość tego, że mam padaczkę (leżałam kilka razy na patologii ciąży i tam akurat zawsze spotykałam się z życzliwością). Wyrażono zgodę, ale i tak już wcześniej mi zapowiedziano, że cały dzień ktoś musi ze mną i dzieckiem być. Oczywiście wiedziałam, że tu chodzi o bezpieczeństwo dziecka, ale i tak moja pewność siebie została zdeptana jeszcze bardziej - zdarzenie trzecie. W końcu spędziłam dzień z moim skarbem. Nie mogłam go jednak mieć przy sobie w nocy, kazano mi go zawozić na salę noworodków, miałam się wysypiać (co i tak było nierealne - leków przeciwbólowych praktycznie nie dostawałam, ból był nie do zniesienia - zrosty po operacji jajnika tak uciskają na ranę, że przez dwa miesiące leciały mi łzy z oczu, gdy wstawałam z łóżka, do dzisiaj odczuwam rwący ból każdego dnia). Tego wieczora zawiozłam synka ok. 19 - nie spałam prawie 48 godzin, ledwo widziałam na oczy, bałam się, że coś się stanie i zrobię mu krzywdę, nie chciałam więc ryzykować. Pielęgniarka na sali noworodków spojrzała na mnie krzywo i zapytała "co tak szybko?" - poczułam się w tym momencie jak wyrodna matka, która chce się pozbyć dziecka, zaczęłam jej tłumaczyć, że mam padaczkę, że nie spałam dwa dni itd. (pani była i tak poinformowana, że będę przywozić synka), ale jej to i tak nie obchodziło. Wracając z sali zaczęłam strasznie płakać - nie mogłam znieść tego, że muszę moje dziecko tam zostawiać, w tym bezdusznym pokoju, tak daleko ode mnie. Czułam się winna. Zdarzenie numer 4 - to przyczyniło się najbardziej, od tego momentu było już tylko gorzej. Płakałam każdego wieczoru, gdy odwoziłam synka. Zdarzenie numer 5 było rozciągnięte w czasie - kolejnego dnia Piotruś zaczął płakać. Ciągle. Ciągle. Ciągle. Kolki - nasza zmora. Po wyjściu ze szpitala wieczorem jechaliśmy z powrotem, bo płakał od kilku godzin bez przerwy i się wystraszyliśmy - wszystko było jednak w porządku. Kolka. Jak się później okazało, synek miał wyjątkowo ciężkie kolki. Nie spał W OGÓLE w ciągu dnia przez dwa miesiące. W nocy też bardzo mało. Płakał CIĄGLE. Mąż nie miał urlopu po porodzie. Radziłam sobie sama. Próbowaliśmy wszystkich możliwych metod antykolkowych. Wiele rodzai kropli. Jak pomagały, to na krótko. Nie spałam. Nie jadłam. Płakałam. Dzień w dzień. Ciągle mówiłam, że jestem złą matką. Ciągle, ciągle, ciągle. Bliscy mówili, że radzę sobie świetnie, zwłaszcza jak na moją chorobę. Ale ja chciałam być IDEALNA, chciałam robić wszystko. Moje ciało jednak odmawiało posłuszeństwa. Ból, ból, ból. W dodatku syn nie przybierał na wadze, a w końcu zaczął wymiotować po moim mleku - musiałam natychmiast przestać karmić piersią. Odrzucił moje mleko przez leki. Zdarzenie numer 6 - co ze mnie za matka, skoro nie jestem w stanie wykarmić dziecka?
Przez pierwsze trzy tygodnie spałam może dwa razy po pół godziny w nocy. Skończyło się przewidywalnie - mąż znalazł mnie w łazience jak uderzałam głową o wannę. Napad - silny. Pół godziny po nim nie byłam w stanie mówić. Kilka dni później teściowa (pielęgniarka) zadzwoniła i powiedziała, że mam przestać bać się brać Piotrusia do łóżka, że nic mu nie zrobię. To był pierwszy krok ku poprawie - zaczęłam spać trochę więcej, synek też sypiał lepiej. Kolejna poprawa nastąpiła dopiero jak maluszek skończył dwa miesiące - zaczął trochę sypiać w ciągu dnia, ale tylko i wyłącznie na moim brzuchu. Zawsze jednak moje ręce mogły choć chwilę odpocząć. Półtorej tygodnia później kupiliśmy Delicol. Po kilku dniach poprawa niesamowita - syn nie płakał. Boże, nie płakał!!!!! A do mnie dotarło, że muszę walczyć, bo jeśli tego nie zrobię, czeka mnie terapia i antydepresanty. Musiałam walczyć - dla syna, dla mojego małżeństwa. Było ciężko, bardzo, walka z depresją to walka z samym sobą w każdej sekundzie dnia. W końcu zaczęłam płakać rzadziej w ciągu dnia, z czasem pojawiły się dni, że nie płakałam w ogóle. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, szczery, radosny. Kocham mojego syna ponad życie, a teraz czuję radość z bycia mamą. Żałuję, że tak nie było od pierwszych dni. Ale tego już nie zmienię, nie mam na to wpływu. Mogę jedynie z uśmiechem patrzeć w przyszłość, cieszyć się blaskami i cieniami macierzyństwa.

piątek, 14 października 2016

Wyprawka dla noworodka - cz. 2 (pielęgnacja, karmienie i pozostałe akcesoria)

Pierwszy post dotyczący wyprawki znajdziecie tutaj Wyprawka - cz. 1, a w nim porady na temat zakupu ubranek, wózka, łóżeczka i przyborów do kąpieli.

WYPRAWKA - najważniejsze elementy wg Mamy Piotrusia Pana (cz. 2)

  1. Pieluszki

    Zanim przejdę do pampersów - pieluchy tetrowe i flanelowe. Tetrówek nakupcie ile się da - przydają się wszędzie i zawsze: czy to najzwyczajniej w świecie jako podkład przy karmieniu, przy okryciu piersi (z jednej karmisz, z drugiej leci), jak dziecku włącza się obfite ślinienie, jako okrycie, gdy jest za ciepło na kocyk, jako awaryjne zakrycie przed słońcem wózka i w wielu innych sytuacjach (a poczekajcie jak zacznie się rozszerzanie diety - same śliniaki nie wystarczą, zwłaszcza gdy dziecię zainteresuje się nowym przedmiotem jakim jest miseczka w rękach mamy i wyciągając do niej rączki przy okazji podbije Twoją wyciągniętą rękę z łyżeczką pełną marchewkowej zupki lub najzwyczajniej w świecie kichnie, pokrywając kropelkami marchewkowej śliny siebie, Ciebie, bujaczek i pół pokoju). Natomiast pieluszki flanelowe przydają się jako okrycie do spania, gdy jest zbyt chłodno na pieluchę tetrową, ale nadal za ciepło na koc. Wiem, że niektóre dzieci lubią się do nich przytulać - mój woli jednak tulić się do tetrowej. Poza tym, gdy uczyłam synka spania samemu w łóżeczku kładłam na niego pieluszkę, którą miał przy sobie kiedy się do mnie tulił - miała mój zapach i przejście na własne łóżeczko obyło się bez żadnych problemów.
    A teraz pieluchy jednorazowe - jako pierwsze wybraliśmy Pampers Premium Care - bardzo delikatne, idealne dla noworodka, w dodatku posiadają żółty pasek, który zmienia się na niebieski, jeśli pieluszka jest do zmiany (wg mnie świetny wynalazek dla mam, które nigdy nie zmieniały pampersów i na samym początku nie wiedzą "czy już zmienić czy jeszcze nie"). Jako że syn mój rośnie niebywale szybko, to Premium Care po dość krótkim czasie okazały się za słabe i musieliśmy je zmieniać co chwilę - dlatego przeszliśmy na Pampers New Baby Dry (aktualnie już Active Baby Dry). Bardzo szybko przeskakiwaliśmy między rozmiarami - obecnie używamy czwórki. Zdarzały nam się nocne przecieki na trójkach, często odczuwało się też wilgoć na piżamce w tym rozmiarze. Natomiast czwórki po nocy wyglądają jakby miały pęknąć i jestem w szoku, że wszystko naokoło jest suche (czasem jest jakiś wypadek, ale to w ciągu dnia, jeśli syn za bardzo szalał, a ja zbyt lekko zapięłam pieluchę).
    Oczywiście oryginalne pampersy to wydatek niemały - do rozmiaru 3 włącznie kupywaliśmy je na Allegro w autoryzowanym sklepie P&G. Rozmiar 4 kupujemy w Tesco - 72,99 zł za GiantBox+. Skusiłam się na wypróbowanie tańszych pieluszek (a może akurat?) - testowałam Dada z Biedronki, Tesco Loves Baby Ultra Dry i Toujours z Lidla. Ostatecznie przy każdych okazywało się, że muszę ich zużyć w ciągu dnia o wiele więcej niż Pampersów, więc wcale nie wychodziło taniej. Jeśli chodzi o ich jakość - dla mnie fatalna - nie chodzi mi tu o wzorki i tego typu sprawy. Po prostu są twarde - to było moje pierwsze wrażenie przy wszystkich trzech - Pampersy są mięciutkie, bardzo elastyczne, idealnie dopasowują się do pupy dziecka. Dodatkowo po dyskontowych pieluszkach synek miał odparzenia (nieduże, ale jednak były) i zaczerwienienia na brzuszku. Muszę jednak oddać Tescowym pieluchom to, że wytrzymywały najdłużej z tych trzech (pewnie dlatego, że są wyjątkowo grube - skojarzyły mi się od razu z podpaskami Bella).
    I jeszcze jedno - nie róbcie dużych zapasów rozmiarów od 1 do 3 - dopiero czwórki Wasze maluchy będą nosić na prawdę długo.

  2. Chusteczki nawilżone

    Oczywiście wchodząc na jakiekolwiek forum o macierzyństwie, czy grupę na Facebooku, zobaczymy setki postów od eko-mam (co zastanawiające - wychodzi na to, że w Internecie prawie każda jest taka - dziwne, że w rzeczywistości nie spotkałam ani jednej takiej mamy, ale mniejsza o to), które zalecają przy zmianie pampersa mycie zwykłą wodą z dodatkiem jakiegoś oleju super-hiper-naturalnego i super-hiper-drogiego - a już przede wszystkim przeklinają firmę Pampers i rzucają klątwy na ich chusteczki (a kysz sama chemio!). No cóż, ja głupia, naiwna mateczka posłuchałam "perfekcyjnych matek-polek" i pobiegłam do sklepu po polecane przez nie NATURALNE chusteczki (zero chemii! zero alergenów!). Ledwo dotknęłam pupy mego Piotra i natychmiast zrobiła się czerwona. To samo z kolejnymi pięcioma "bez chemii" i innymi Sensitive (swoją drogą wszystkie te chusteczki były twarde i suche, pół opakowania chyba musiałabym wykorzystać na kupkę). No nic - kupiłam na próbę Pampers Fresh & Clean i to był strzał w dziesiątkę - zero zaczerwienień, zero odparzeń, pupa piękna, a chusteczki odpowiednio mokre - tak, że często wystarcza jedna (no chyba, że "sprawa" jest dużo cięższa - to oczywiste). Więc bardzo mi przykro, ale widocznie moje dziecko woli tą chemię. Swoją drogą porównałam skład wszystkich chusteczek, które go uczulały i okazało się, że miały wspólne tylko trzy składniki - nie są one alergenami i nie powinny uczulać, ale KAŻDE DZIECKO JEST INNE i każdemu pasuje co innego. Dlatego radzę nie sugerować się opiniami innych matek w tym względzie, a skórą własnego dziecka - to ona Wam powie, czy dane chusteczki odpowiadają jej czy nie.



  3. Przewijanie
    Oprócz oczywiście powyższych rzeczy potrzebujecie czegoś, na czym przebierzecie szkraba. Ja uparcie twierdziłam, że przewijak mi nie potrzebny - miałam poduchę-przewijak (dostałam od ciotki po jej dzieciakach) i sądziłam, że nie muszę mieć tego stojącego. Jak bardzo się myliłam dowiedziałam się w momencie, gdy kupiliśmy łóżeczko turystyczne z przewijakiem. Boże, co za wygoda! Nie muszę klęczeć na podłodze (poduchę dawałam na łóżko), ani mocno się schylać. Tak więc - polecam. Przy miejscu do przewijania naszykujcie sobie zapas pampersów, chusteczek (zanim zabierzecie się do zmiany pieluchy, to otwórzcie opakowanie i wyjmijcie jedną chusteczkę - będzie łatwiej) i oczywiście - rzecz święta - pojemnik na zużyte pampersy. Z tym nie szalałam - kupiłam zwykły kosz biurowy, kilka paczek małych worków na śmieci i sprawdza się idealnie.
    Polecam również podkłady do przewijania - po raz pierwszy przydadzą się w pierwszych dniach połogu, gdy będziecie obficie krwawić, a same podkłady poporodowe mogą niestety przepuścić co nieco. Później będą niezbędne do przewijania malucha w warunkach polowych, tj. na przewijaku w toalecie w hipermarkecie czy restauracji lub w gondoli. Również u lekarza na leżance trzeba rozłożyć podkład.
    PS. Rada dla mam chłopców - przy wycieraniu kupki radzę położyć jedną chusteczkę na siusiaku - uratuje to wszystko naokoło, jeśli nagle zachce się synkowi zrobić siku. :-)

  4. Kikut pępowiny

    Przede wszystkim Octenisept w spray'u (wystarczy małe opakowanie) - świetny na kikut dopóki się nie zagoi, niezastąpiony również do blizny po cesarskim cięciu. Do tego gaziki jałowe (przydadzą się również do przemywania oczek). Nam położna kazała czyścić miejsce naokoło kikuta zwykłymi patyczkami higienicznymi, a kikut delikatnie osuszyć gazikiem jeśli został ochlapany w trakcie kąpieli. Przede wszystkim jednak trzeba pamiętać, żeby kikuta nie zakrywać pieluszką, wietrzyć najwięcej jak się da. U nas pępowina była dwunaczyniowa - kikut po niej jest wyjątkowo gruby i bardzo długo trwa zanim odpadnie. Jak już się zagoił ładnie, to położna powiedziała, że starym, dobrym sposobem jest przecieranie go zwykłą wódką - szybciej się zasuszy. Nasz pediatra to potwierdził. Dzięki temu nie musieliśmy się zgłosić do chirurga.



  5. Paznokcie

    Nożyczki z zaokrąglonymi czubkami to podstawa. Są zestawy z cążkami i pilniczkami, ale paznokcie noworodka są tak miękkie, że nie ma szans, aby je obciąć cążkami. Podobno czeka się miesiąc z obcięciem, ale nam położna kazała po dwóch tygodniach. Synek miał wyjątkowo długie pazurki i robił sobie nimi krzywdę (a łapek-niedrapek nie miałam zamiaru stosować - dziecko w brzuszku bez problemu może dotykać wszystkiego, rączkami poznaje otoczenie i nagle miałam mu tego zabronić?!). Jak już zacznie się obcinać pierwszy paznokieć, to okazuje się, że to wcale nie jest takie przerażające jakim się wydaje na początku. :-)



  6. Kosmetyki do pielęgnacji

    Nakupiłam ich sporo - jak się okazało niepotrzebnie. Dziecię me jak nie jest smarowane ma cerę idealną - wystarczy jakiś krem i natychmiast potówki. W związku z tym odpuściliśmy wieczorny masaż oliwką (oliwkę jednak trzeba mieć obowiązkowo - do masażu antykolkowego, czy sprawdzania temperatury w odbycie; po prostu po masażu przeciw kolce myłam synka lub wycierałam chusteczkami) - nie twierdzę jednak, że u Was też tak może być, większość dzieci nie ma żadnych krostek po oliwkach, czy innych kremach. Jednak osobiście wolę użyć mniej niż za dużo, w związku z tym smaruję synka tylko w ciągu dnia (wtedy nie leży pod kocykiem i ryzyko potówek jest mniejsze), ale wyłącznie wtedy, gdy jest taka potrzeba (jakieś suche miejsce, paskudna pogoda na dworze itd.). Poza oliwką trzeba mieć zatem krem pielęgnacyjny (u nas się sprawdza Nivea Baby), krem ochronny na dwór (mróz lub duże słońce; my mamy klasyczny Bambino, jednak nie jestem zbytnio zadowolona z konsystencji i rozglądam się za czymś innym) oraz oczywiście krem na odparzenia pieluszkowe - synek nie miał nigdy jakichś dużych odparzeń, ale w trakcie upałów się zdarzały - wypróbowałam wiele specyfików: różne pudry, Bepanthen, Linomag, maść, którą przysłano nam ze Stanów i kilka innych. Najlepszy jednak okazał się Sudocrem i gorąco mogę go polecić.
    PS. Zaopatrzcie się też w płatki kosmetyczne dla niemowląt i patyczki higieniczne/kosmetyczne z ogranicznikiem.




  7. Temperatura

    Przede wszystkim kupcie termometr elektroniczny z miękką, elastyczną końcówką. Do 6 miesiąca (najczęściej) temperatura nie jest jednolita na zewnątrz ciała (termoregulacja dopiero się rozwija) i dziecko może mieć bardzo gorącą główkę, a gorączki wcale nie mieć. Najbardziej miarodajny jest w związku z tym pomiar temperatury w odbycie (od końcowego wyniku odejmujemy 0.5 °C). U noworodka/niemowlaka stan podgorączkowy zaczyna się dopiero od 37.5 °C, więc nie wpadajcie w panikę na widok 37 °C, bo to normalna temperatura. Leki przeciwgorączkowe podaje się powyżej 38 °C (przy niższej temperaturze organizm powinien sam walczyć) - my stosujemy Pedicetamol (podaje się strzykawką do buzi).
    Jeśli chodzi natomiast o termometr na podczerwień to polecam Microlife NC 150 - sprawdzi się w późniejszych miesiącach życia (szybki pomiar na czole, posiada również opcję pomiaru temperatury otoczenia, np. wody).
    PS. Pamiętajcie o tym, że gdy dziecko ma gorączkę to nie ubieramy go cieplej! Ma być ubrane lekko!




  8. Pranie

    Później o tym zapomnę, więc wymienię teraz - hipoalergiczny proszek/płyn do prania i hipoalergiczny płyn do płukania - wszystkie ubranka przed pierwszym założeniem należy wyprać i wyprasować. Nie znoszę proszków (nasze ubrania piorę tylko przy pomocy kapsułek), więc dziecku kupiłam hipoalergiczny płyn do prania Lovela (jak zaczniecie rozszerzać dietę, to polecam ich odplamiacz - poradził sobie bez problemu z zaschniętymi plamami po marchewce - jednak w pralce trzeba ustawić wtedy dłuższy program prania). W związku z tym, że cena ich płynów do płukania zwala z nóg, zaopatrzyłam się w Lenor Sensitive Pure Care - często jest w promocji i mogę go też wykorzystywać do płukania naszych ubrań.



  9. Kocyki

    Podczas kompletowania wyprawki zaopatrzyłam się w dwa koce - cienki i grubszy. Sądziłam, że to w zupełności wystarczy i denerwowałam się, gdy ktoś mi dawał kolejny ("gdzie ja to schowam? po co ma leżeć?"). Oj, bardzo się myliłam. A to jeden koc jest potrzebny w łóżeczku, drugi w wózku, trzeci w łóżeczku turystycznym, na kolejnym maluszka położę, kolejnym przykryje na bujaczku, a jeszcze w inny spowiję na noc (cienki koc do spowijania to podstawa! o samej technice 5S napiszę w innym poście - ale do tej czynności świetnie się nadaje widoczny na zdjęciu - w środku - cienki kocyk z BabyOno). Oczywiście nie twierdzę, że do wszędzie trzeba mieć osobne koce. Jednak przy noworodku/niemowlaku jest się tak zabieganym, że dobrze jak jeden/dwa są zawsze pod ręką i nie trzeba przeszukiwać na szybko całego domu ("gdzie ja dałam ten koc?!!!").



  10. Karmienie

    Oczywiście karmienie piersią to najlepsza metoda karmienia dziecka - wiadomo (tutaj polecam wkładki laktacyjne Canpol - są świetne, dobrze się trzymają, każde 2 szt. są w osobnym opakowaniu, więc nie zabrudzą się w torbie). Butelka jednak przyda się zawsze (czy to na własne odciągnięte mleko, czy na zwykłą wodę). Niestety karmiłam bardzo krótko - po dwóch tygodniach okazało się, że syn nie przybrał nawet grama na moim mleku (taka uroda kobiet w mojej rodzinie, moja mama też musiała mnie sztucznie dokarmiać, bo zaczynałam tracić na wadze zamiast przybierać). Kazano wprowadzić mi karmienie mieszane, jednak po kolejnym tygodniu syn zaczął wymiotować moim mlekiem - nie odpowiadały mu leki, które przyjmuję (mimo, że były specjalnie dobrane tak, żeby mu nie zaszkodzić). Od tamtej pory karmię mlekiem modyfikowanym (z własnego doświadczenia i koleżanek zalecam być czujną przy karmieniu Nestle NAN Pro lub Bebikiem - zawierają dużo cukru i zatwardzają - my na początku podawaliśmy Bebiko - to była tragedia! Synek męczył się okropnie, krzyczał z bólu przy załatwianiu się - położna powiedziała, że to właśnie wina Bebika i u wielu dzieci tak jest, zaleciła zmianę na Bebilon - pomogło i do dzisiaj Piotruś pije to mleczko). Przy używaniu mm polecam gorąco pojemnik na proszek - idealny na spacer, czy inne wyjście, a także na odmierzenie odpowiednich porcji na noc - nic nie wysypuje się obok. Żałuję do dzisiaj, że tak późno się w niego zaopatrzyłam - nasz to pojemnik na mleko w proszku Thermobaby (trzypoziomowy, ale w zależności od zapotrzebowania można zabrać ze sobą tylko jeden lub dwa pojemniczki).
    Wracając w końcu do butelek - na początku kupiłam produkty Lovi - przystępne cenowo, nie chciałam od razu podawać synkowi tych z najdroższej półki, bo może te odpowiadałyby mu (a wiadomo - większości młodych rodziców się nie przelewa, więc po co od razu przyzwyczajać dziecko do najdroższych rzeczy, skoro tańsze często nie są gorsze - tym bardziej, że mnóstwo rodziców podaje dzieciom butelki Lovi i wszystko jest w porządku). Może u nas byłoby dobrze, gdyby nie to, że synek jest wcześniakiem - dużym, nawet bardzo, ale jednak wcześniakiem - w związku z tym miał problem z ssaniem (choć odruchu tego nauczył się dopiero na butelkach i smoczku, dzięki temu zaczął odpowiednio ssać pierś). Smoczki w butelkach Lovi są dość twarde, przez co synek łykał dużo powietrza w trakcie karmienia - to potęgowało kolki, z którymi walczyliśmy od drugiego dnia po narodzinach (Piotruś miał wyjątkowo ciężkie kolki - nasz sposób na walkę z nimi opiszę w osobnej notce). Zdecydowaliśmy się na zmianę firmy i zakup butelek antykolkowych Tommee Tippee Closer to Nature Anti-Colic Plus - smoczek ma o wiele bardziej miękki, zauważyliśmy też sporą różnicę jeśli chodzi o brzuszek. Niestety, smoczki TT mają tendencję do zapadania się, gdy dziecko trochę podrośnie i ma większą siłę ssania. Maluch się wtedy denerwuje, że mleko nie leci i znowu łyka więcej powietrza - a więc wracamy do początku i błędne koło się zamyka. W końcu poirytowana sięgnęłam po butelki Philips Avent, do których nie mogłam się przekonać przed porodem, a które ostatecznie okazały się strzałem w dziesiątkę. Mały polubił je od razu, nic się z nimi dziwacznego nie dzieje. Mamy 4 sztuki i do tego piątą - już przejściówkę po 4 miesiącu, z uchwytami (a i tak ciągle wydaje mi się, że mam za mało butelek :-)). Wzięliśmy od razu wersję 260 ml, bo starczy na bardzo długo - wymieniamy tylko smoczki. Tutaj gorąco polecam smoczek trójprzepływowy (zdjęcie specjalnie przyciemniłam, żeby było widać oznaczenia na smoczku) - w zależności od siły przepływu obracamy smoczkiem (jeśli chcemy, żeby leciało wolno, to I musi być przy nosku). Oczywiście na samym początku wystarczy nam klasyczny smoczek nr 1 - my trójprzepływowe używamy bodajże od trzeciego miesiąca, bo synek jednego dnia woli pić wolno, drugiego umiarkowanie, a trzeciego szybko (wymiana smoczków na różne rozmiary w zależności od nastroju dziecka potrafi wykończyć, a tak mamy 3 w 1). Sprawdzą się również przy mleku zagęszczonym kleikiem, czy kaszkach (smoczek Y sprawdza się tylko przy wyjątkowo gęstych kaszkach, inaczej dziecko się krztusi - tak gęste kaszki wolę osobiście podawać łyżeczką) - ale to Was czeka dopiero za jakiś czas.
    Warto zakupić jedno lub dwa termoopakowania - my mamy z Canpolu. Jeśli naleję do butelki wrzątku to za trzy godziny temperatura jest odpowiednia do mm, czasami nawet zbyt gorąca i muszę jeszcze butelkę ochłodzić.
    Jeszcze jedna ważna sprawa - mycie butelek i wszystkich innych dziecięcych akcesoriów. Zamiast drogich płynów (wierzcie mi, wypróbowałam - nawet Biały Jeleń jest strasznie drogi przy tak małej pojemności) polecam Ludwika hipoalergicznego - za taką cenę taka pojemność? Super! Natomiast szczotkę do mycia butelek, po wielu niewypałach, będę już kupować tylko i wyłącznie z gąbką na końcu - czyści rewelacyjnie.
    Podgrzewacz - posłuchałam opinii internetowych mam i żałuję, że go kupiłam. Mam taki z funkcją sterylizatora. Ok - wszystko super, fajnie, dopóki ma się dużo czasu i można sobie sterylizować po kilka rzeczy przez pół dnia. Ale jak bobas już jest na świecie to trzeba znaleźć odpowiedni czas pomiędzy karmieniami, żeby najlepiej poddać sterylizacji wszystkie butelki, no i oczywiście smoczki uspokajające. Najszybszym sposobem jest wielki garnek, zagotowanie wody i wrzucenie wszystkiego na 10 minut (oczywiście czasem jest kilka "porcji" ;-)), przy okazji można też wyparzyć te rzeczy, których nie można gotować. Natomiast samo podgrzewanie też mnie irytowało - podgrzewacz musiałby być włączony praktycznie non stop (a rachunek za energię rośnie...), jeśli nie zdążyło się przygotować butelki z wodą wcześniej, to trzeba czekać mnóstwo czasu zanim nagrzeje się do odpowiedniej temperatury (a dziecko krzyczy... i krzyczy...). Tak mnie to irytowało, że w końcu odstawiłam to ustrojstwo do kąta, a własne mleko podgrzewałam w kąpieli wodnej w misce lub garnku, natomiast wodę (wcześniej Mama i Ja, teraz przegotowaną - gotującą się 5 minut) podgrzewam do odpowiedniej temperatury w małym garnuszku, co trwa chyba maksymalnie 40 sekund. Podgrzewacz miał zaoszczędzić mój czas - jak się okazało, było zupełnie odwrotnie.
    PS. Jeśli któraś z Was zdecyduje się na laktator to polecam elektryczny Canpol Easy Start - nawet doradca laktacyjny w naszym szpitalu go poleca. Bardzo wygodny i praktyczny. Bardzo szybko rozbudził u mnie laktację po cesarskim cięciu.







  11. Smoczki uspokajające
    Jak wyżej - tutaj również zakupiłam produkty Lovi. Synek urodził się jednak z cofniętą dolną wargą (co przeszkadzało mu w ssaniu piersi), szukałam więc smoczka, przy którym będzie musiał tą dolną wargę wysuwać do przodu. Po zakupie na prawdę wielu sztuk różnych firm zwycięzca był tylko jeden - NUK Genius. Smoczek jest zrobiony z bardzo miękkiego silikonu (dużo bardziej niż innych firm, czy nawet innych produktów NUKa), odpowiednio wyprofilowany, dla nas genialny ;-) bo dzięki niemu dolna warga Piotrusia przesunęła się, jest "na swoim miejscu" i już w ogóle się nie cofa. Lekarz powiedział nam, że uratowaliśmy dziecko przed noszeniem aparatu ortodontycznego w przyszłości.




  12. Leżaczek bujaczek
    Dlaczego ja go tak późno kupiłam?! Dlaczego?! Oj wierzcie mi, każda z Was wręcz by płakała ze szczęścia, gdyby walczyła z tak ciężkimi kolkami, przez które dziecko non stop płakało i nie spało W OGÓLE w ciągu dnia, w nocy MAX 4 GODZINY i w końcu mogła po 2 MIESIĄCACH choć na chwilę dać odpocząć rękom (Piotruś jest wielkim dzieckiem od początku, czyli też ciężkim). Syn go pokochał od początku - mógł na nas patrzeć, ale też obserwować otoczenie. Przy najgorszych atakach bujanie go uspokajało. Opcja wibracji go nie interesowała - podobno sprawdza się przy jeszcze młodszych dzieciach. Do tego jest pałąk z zabawkami, którym się zainteresował po trzecim miesiącu. Oczywiście nie może być tak, że dziecko spędza w bujaczku większość dnia - jest to i złe dla jego kręgosłupa i hamuje rozwój bobasa, który nie ćwiczy swoich mięśni.
    Nie wiedzieliśmy, czy leżaczek się sprawdzi, więc nie chcieliśmy wydawać kiluset złotych - kupiliśmy więc na Allegro bujaczek ibaby (wygląda identycznie jak ten Fisher Price'a) za ok. 150 zł.



  13. Śpiworek

    Warto zakupić - zwłaszcza jeśli rodzicie w okresie jesień/zima. Ja rodziłam w maju, ale przyda mi się teraz. Mamy śpiworek z wnętrzem polarowym - można go zamocować również w spacerówce i w foteliku samochodowym.


Mam nadzieję, że chociaż jedna moja porada przyda się chociaż jednej przyszłej mamie - wtedy będę zachwycona. Powodzenia i szczęśliwego rozwiązania! I pamiętaj - to Ty decydujesz (oczywiście wraz z tatusiem ;-)) o wszystkim, co dotyczy Twojego dziecka - NIE INTERNETOWE MAMY. Traktuj wpisy na forach itp. jako rady, ale żyj i wychowuj potomka według własnego uznania, a nie tego, co KTOŚ uważa za słuszne. To TY nosisz swoje dziecko przez 9 miesięcy, TY je urodzisz i TY i jego OJCIEC jesteście dla niego najważniejsi. Jesteś silna i sobie poradzisz w każdej sytuacji, nawet jeśli na początku będziesz myślała, że tak nie jest. Ostatecznie dziecko sprawia, że możemy przenosić góry, a niemożliwe nie istnieje. :-)

wtorek, 11 października 2016

Droga do macierzyństwa - wspomnienia matki epileptyczki

Dzieci - od zawsze marzyłam, by kiedyś mieć własne. Nie wyobrażałam sobie przyszłości bez bycia matką. Jednak w ciągu ostatnich lat wiele razy usłyszałam, że to moje największe z marzeń się nie spełni.

Bóle głowy zaczęły się po śmieci ojca, gdy miałam 16 lat. I to bóle tego typu, że migrena przy nich to pikuś. Zdarzały się już wcześniej - raz na kilka/kilkanaście miesięcy i trwały 3-4 dni. Tym razem tak nie było. Ból był jeszcze silniejszy. Z początku pomiędzy atakami były przerwy kilkudniowe, z czasem chwil wytchnienia było coraz mniej, aż po czterech latach ból zaczął być ciągły. Przez te cztery lata szukałam pomocy u neurologów - najczęściej słyszałam: "jesteś za młoda, żeby chorować", "to depresja po śmierci rodzica" etc. Żadnych badań, żadnej konkretnej diagnozy. Dopiero gdy miałam 20 lat udało mi się dostać do szpitala na diagnostykę. Pierwsze przypuszczenia tamtejszego lekarza brzmiały jak wyrok - złośliwy guz mózgu. Jak się potem okazało - guz był (i jest do dzisiaj), ale mały i łagodny. Gorsza od niego jednak okazała się diagnoza na podstawie badania EEG - PADACZKA. Ale jak to? JA NIGDY NIE MIAŁAM NAPADU! Nieważne, EEG jest złe, zaczynamy leczenie.

Leki przeciwpadaczkowe... Od kilku do kilkunastu tabletek dziennie, które wyniszczają ci organizm i psychikę. Okazałam się wyjątkowo wrażliwa na ich skutki uboczne. Lek nr 1 - drżenie dłoni, stłukłam przez to probówki na laboratorium z chemii nieorganicznej - musiałam tłumaczyć prowadzącemu, że nie mam przerwy w ciągu alkoholowym tylko epilepsję. Lek nr 2 - wysypka, przez sen drapałam się do krwi, w ciągu dnia nie mogłam wytrzymać, takiego świądu nie czułam jeszcze nigdy. Lek nr 3 - 30 kg w pół roku, przy zdrowym odżywianiu i ćwiczeniach 5 razy w tygodniu. Lek nr 4 - zmiany osobowościowe, agresja. Długo by wymieniać dalsze leki i skutki jak depresja polekowa, problemy z pamięcią, zawieszenia itd., czy obecnie walka z polekowym zniszczeniem wątroby.
A głowa jak bolała tak boli - bez przerwy. Przyzwyczaiłam się, jednak czasami są dni, gdy jest jeszcze gorzej.

Z jeszcze większą niekompetencją lekarzy spotkałam się w przypadku bólu jajnika - od czasu do czasu zabolał. Ginekolog twierdzi, że pewnie owulacja - mówię, że ból zdarza się w różnych dniach cyklu. Dla niej to nieważne, dalej upiera się przy swoim. W porządku, bardziej mnie boli głowa, zakłucie w jajniku pewnie nic nie znaczy. Po tym jak zdiagnozowano u mnie padaczkę, przestałam odpuszczać lekarzom i zaczęłam naciskać - tym bardziej, że ból się zwiększył, potrafiłam nagle zgiąć się w pół z bólu i nie umiałam wyprostować. Ale nie, pani doktor nie zrobi USG, bo nie widzi potrzeby. No nic - idę do innego lekarza. I tutaj słowa, których miałam nadzieję nigdy nie usłyszeć - NIE BĘDZIE PANI MIAŁA DZIECI. NIGDY. Przerażona, zrozpaczona szukam innego lekarza, żeby potwierdził diagnozę (mając jednocześnie nadzieję, że ją odrzuci). Znalazłam, idę - zrobione porządnie USG, mina lekarki poważna. Tak, tamten lekarz się mylił - ale to wygląda na RAKA JAJNIKA. Wyszłam z gabinetu, spojrzałam na mojego obecnie już męża i się rozryczałam. Dopiero w domu do mnie dotarło, że jak ta lekarka może stawiać taką diagnozę bez zrobienia markerów nowotworowych? Zrobiłam prywatnie to badanie - markery w normie! Teściowa (obecnie) poleciła mi znajomego ginekologa - doktor zrobił USG i złapał się za głowę jak mu opowiedziałam o poprzednich diagnozach. Tak, mam nowotwór, ale łagodny - to ohydny potworniak. Miałam szczęście, że trafiłam na tego lekarza, bo udało mu się uratować dużą część jajnika (każdy kolejny ginekolog, który mnie badał twierdził, że przy takim guzie usuwają cały jajnik, bo "nie chce im się bawić") i tylko dzięki temu MAM DZISIAJ CUDOWNEGO SYNA, bo jak się okazało - drugi jajnik jest nieczynny.

Wracając do epilepsji - po dwóch latach od operacji ginekolog wyraził zgodę na starania o ciążę. Wcześniej już zaczęłam się do niej przygotowywać, przede wszystkim pod kątem neurologicznym. Skonsultowałam się z kilkoma lekarzami, każdy mi powiedział, że absolutnie mam nie rezygnować z macierzyństwa przez padaczkę, tym bardziej, że nie mam napadów. Chciałam przygotować się jednak do ciąży najlepiej jak potrafię, żeby mieć pewność, że zrobiłam wszystko, co w mojej mocy.
Jak na kawałek działającego jajnika, to w ciążę udało mi się zajść bardzo szybko, bo już w czwartym cyklu starań. Test zrobiłam tydzień przed spodziewaną miesiączką, bez złudzeń, że może być pozytywny, ale była na nim delikatna druga kreseczka - tylu łez, łez szczęścia, nie wylałam jeszcze nigdy. Drugiego dnia zrobiłam już badanie beta HCG z krwi, które potwierdziło wzrost hormonu we krwi. Tydzień później zaczęłam mieć zawroty głowy - ciągłe, bardzo silne (jak się potem okazało - trwały całą ciążę). Neurolog stwierdził, że to przez padaczkę i zabronił mi pracować, za wszelką cenę miałam też unikać stresu - ciąża od początku była wysokiego ryzyka.
Padaczka kwalifikuje do badań prenatalnych. Chyba nigdy się nie bałam tak jak tego dnia... Testy z krwi wyszły dobrze. Natomiast USG - to był najgorszy dzień mojego życia, to pewne. Lekarz robiąc badanie długo się czemuś przyglądał. W pewnym momencie rzucił do mnie: "brak podziału mózgu, jechać do szpitala na terminację ciąży". Zaczęłam cała drżeć. Przecież widziałam bijące serce mojego maluszka!!! A teraz mają go zabić?!!! Jednak jestem biologiem i dobrze wiem, co oznacza brak podziału mózgu. Wiem, że nie mogłabym sprowadzić takiego bólu, takiego cierpienia na to maleństwo, na te maksymalnie kilka dni życia, które by miało po porodzie. Do lekarza chyba dotarło, że ma epileptyczkę na leżance i że właśnie doznałam tak silnego wstrząsu, że zaraz mogę dostać napadu, więc chamsko rzucił: "rozebrać się, zrobimy jeszcze dopochwowo". W momencie, gdy się rozbierałam myślałam tylko "Boże, nie, daj żyć mojemu dziecku". Nie ma nic gorszego, nie ma gorszego uczucia niż to - nawet teraz, pisząc to, mam łzy w oczach. Gdy mówią ci, że twoje dziecko ma umrzeć, czujesz jak pęka ci serce. Przeżyłam wiele złego, wiele złych chwil, ale nie ma żadnego porównania. Tę maleńką kruszynkę pokochałam w dniu, w którym zobaczyłam drugą kreskę na teście. Drugie badanie: "dobra, w porządku jednak". Wyszłam z tego gabinetu totalnie otępiała. Drugiego dnia dotarło wszystko do mnie z całą mocą - jest dobrze, dzieciątko jest zdrowe, ale takie emocje musiały mieć swoje ujście. Wyłam, bo zwykłym płaczem tego nie można nazwać, cały dzień. Drugie badanie prenatalne musiałam mieć też u tego lekarza - było na NFZ, nie pozwolili zmienić. Uparłam się, że mąż ma być w gabinecie - doktorek bardziej się dzięki temu pilnował, nie rzucał głupimi tekstami. Zapytał tylko, czy badania z krwi wyszły na pewno dobrze. Później stwierdził, że "coś mu się przywidziało". Tragedia. Czytałam opinie o tym lekarzu - wręcz idealne, ale oczywiście od pacjentek prywatnych. Jak się ostatecznie okazało - dwa dni przed porodem - szanowny pan doktor nie zauważył jednej, bardzo istotnej rzeczy - że w pępowinie brakuje jednego naczynia!
Dobrze, że moja ginekolog prowadząca jest prawdziwym lekarzem z powołania. Wiedziałam, że będę musiała chodzić średnio dwa razy w miesiącu na wizytę przy mojej chorobie, dlatego szukałam lekarza w ramach NFZ. Po prostu nie stać nas było na takie wydatki. Zaczęłam chodzić do pani doktor jeszcze przed ciążą, żeby mieć pewność, że jest dobra. Świetnie mnie przygotowała do ciąży, prowadzenie wspaniałe, bardzo dokładne, nie było u niej miejsca na wątpliwości. Nawet, gdy byłam w szpitalu, to jeździła tam lub dzwoniła do pracujących tam lekarzy.
Właśnie - szpital - od samego początku i ja i moja ginekolog przeczuwałyśmy, że wyląduję na oddziale patologii ciąży. Na luteinie byłam już od 10 tygodnia ciąży (i tak zostało do samego rozwiązania). W połowie ciąży miałam stan padaczkowy (wcześniej nigdy nie miałam napadu, a tu dostałam kilka pod rząd), kolejnego dnia zaczęłam odczuwać silne bóle brzucha. Skontaktowałam się z ginekolog, kazała natychmiast zgłosić się na oddział. Wszystkie badania w porządku, po porządnych dawkach magnezu ból minął, ale i tak trzymali mnie jeszcze kilka dni na obserwacji. Od tej pory skurcze miałam często, ale nieregularne. Musiałam dodatkowo zwiększyć dawkę leków, bo najważniejsze było wyeliminowanie napadów, które mogły bardziej zagrozić dziecku niż leki. Kazano mi uważać na siebie jeszcze bardziej. No i jakoś się udawało - cieszyłam się ruchami maluszka, tym jak ładnie rośnie. Jednak ten strach przed napadem ciągle we mnie był, tym bardziej, że miałam napad częściowy - krótkotrwałe wyłączenie umysłu - schodząc ze schodów i w zaawansowanej ciąży z nich spadłam. Jeszcze nigdy tak bardzo nienawidziłam epilepsji jak tego dnia. Centymetry dzieliły nas od nieszczęścia. Ale udało się doczekać tego trzeciego trymestru. Cały 36 tydzień spędziłam na patologii ciąży, bo miałam bardzo silne aury (objawy zwiastujące napad) i lepiej, żebym była w razie czego w szpitalu. Ordynatorka zdecydowała, że nie możemy czekać, dla dziecka będzie lepsze szybsze przeprowadzenie cesarskiego cięcia. Termin ustalili mi na poniedziałek, a 22 maja, w niedzielę, dostałam skurczy i rozpoczęła się akcja porodowa - rozwijała się bardzo szybko, ledwie zdążyli z wykonaniem cięcia. I tak o 15:54 powitaliśmy na świecie naszego Piotrusia Pana. Największe szczęście jakie nas spotkało, warte każdej wylanej łzy.

Wyprawka dla noworodka - cz. 1 (ubranka, wózek, łóżeczko, kąpiel)

Wyprawka - o jej kompletowaniu marzymy praktycznie od początku ciąży, ale jak już przychodzi ten czas i zaczynamy sobie zdawać sprawę z tego ILE RZECZY trzeba kupić, to można spanikować ;-) Po wysłuchaniu setek rad, przeczytaniu chyba z kilkudziesięciu stron i wpisów na różnych forach zrobiłam listę, do której i tak ciągle coś dopisywałam. Jednak mimo tego, że dobrze przygotowałam się do przywitania naszego Maluszka, to i tak okazało się, że paru rzeczy brakuje, a kilka kupiłam zupełnie niepotrzebnie.

Po pierwsze - KIEDY ZACZĄĆ kompletować wyprawkę?

Oczywiście w naszym kraju żyje się przesądami. Żeby tylko nie zapeszyć. Nie jestem przesądna (czerwona wstążka widoczna na zdjęciu wózka to sprawka mojej mamy), więc do szału doprowadzało mnie podejście mamy i teściowej. U mnie była jeszcze inna sprawa - ciąża wysokiego ryzyka. Praktycznie do końca szóstego miesiąca nikt z najbliższych nie chciał ze mną rozmawiać o dziecku - sądzili, że będzie mi wtedy łatwiej jeśli bym poroniła... Serio? Nic tego by nie ułatwiło. Odczuwałam przez to całą sytuację jeszcze gorzej - gdyby nie przyjaciółka pogrążyłabym się zupełnie w czarnych myślach. A tak dzięki niej byłam pozytywnie nastawiona, co synek na pewno czuł. Gdybym ciągle myślała o najgorszym scenariuszu nie sądzę, żeby dobrze wpłynęło to na przebieg ciąży.
W 5. miesiącu wylądowałam na patologii ciąży z zagrożeniem przedwczesnym porodem - wiadomo jakby się to skończyło, gdyby do porodu doszło na jeszcze tak wczesnym etapie ciąży... Na całe szczęście wszystko skończyło się dobrze (o tym, co mi jest i samym przebiegu ciąży osoby chorej opowiem w innym poście). Niemniej jednak po wyjściu ze szpitala zaczęłam spisywać listę wyprawkową, bo na oddział trafiłam zupełnie nieprzygotowana, a było wysoce prawdopodobne, że jeszcze tam wrócę i być może zostanę już do rozwiązania. Nie chciałam więc wracać po cesarskim cięciu do domu i robić zakupów "na szybko". Planowaliśmy zatem zrobić je na początku trzeciego trymestru - wydaje mi się to najodpowiedniejszą porą, bo zostaje jeszcze trochę czasu, żeby spokojnie dokupić to, o czym sobie przypomnimy, rozplanować pranie i prasowanie ubranek dziecięcych, przygotowanie jego pokoiku. Wózek, łóżeczko i materac też mają specyficzny zapach nowości i warto, żeby wywietrzał (samą tapicerkę można wyprać oczywiście), ale też żeby osiadła na nich flora bakteryjna naszego mieszkania. W tym środowisku dziecko przecież będzie spędzać najwięcej czasu, więc nie powinno spać na materacu przesiąkniętym jeszcze magazynem hurtowni.
Listę jednak przygotowałam pod koniec piątego miesiąca - wraz z linkami do odpowiednich sklepów czy Allegro (w razie gdybym nie mogła sama składać zamówienia, to mąż nie miałby problemu). Większość wyprawki zamówiłam właśnie na Allegro - wyszukiwanie odpowiednich rzeczy (najlepiej w jak największej ilości od jednego sprzedawcy, żeby zaoszczędzić na kosztach przesyłki) jest dość czasochłonne, warto więc nie zostawiać tego na ostatnią minutę.

Po drugie - WYPRAWKA - najważniejsze elementy wg Mamy Piotrusia Pana
  1. Ubranka

    Odradzam kupowanie dużych ilości - wiem, że ciężko się oprzeć, gdy widzi się te maleńkie bodziaki, ale lepiej odłożyć część gotówki przeznaczoną na ubranka dla noworodka i kupić je po porodzie, gdy będziemy pewni rozmiaru. Przykładowo - kupiłam większość ciuszków w rozmiarze 62, bo synek miał być bardzo duży (wg USG). Urodził się jednak miesiąc przed terminem - wzrost 54 cm. A ja co? Kupiłam tylko po dwie sztuki wszystkiego w rozmiarze 56. Później w ciągu dwóch tygodni urósł aż 12 cm, więc praktycznie w ogóle nie nosił 62 (nie twierdzę, że dziecię każdej z Was będzie rosło w takim tempie - nasz to ewenement - ma 20 tygodni i 76 cm - a tyle powinien mieć za kilka miesięcy).
    Rodzaj ubranek - polecam pajace rozpinane w całości z przodu. Dla świeżo upieczonej mamy, która pierwszy raz ma kontakt z takim maleństwem, początki są dość trudne (ale szybko nabiera się wprawy tak, że zmiana ubranka będzie trwała mniej niż 30 sekund ;-)), a takie pajace są najwygodniejsze. Tak samo zestawy body (krótki lub długi rękaw, zależy od pogody) + spodnie. Odradzam zestawy kaftanik + śpiochy w pierwszych tygodniach, bardzo niewygodnie ubiera się takiego maluszka w tego typu ubranka - o ile kaftanik da się wykorzystać jako kolejną warstwę na body z krótkim rękawem, o tyle połączenie ze śpiochami jest dla mnie beznadziejne. Syn do dzisiaj się wydziera jeśli próbuję go ubrać w ten sposób (choć same kaftaniki nosi bez problemu jako właśnie kolejną warstwę).
    Oprócz tego warto zakupić kilka par skarpetek i czapeczek. Wszystko też zależy od pogody - rodziłam pod koniec maja, upały były straszne i praktycznie pierwsze trzy miesiące życia syn spędził w body z krótkim rękawem i skarpetkach (wiem, że powinno się ubierać dziecku jedną warstwę więcej niż sobie, ale to NIE OBOWIĄZUJE podczas upałów; poza tym dziecka NIE POWINNO SIĘ PRZEGRZEWAĆ!!!). Czapeczki najlepiej kupić z osłonkami na uszy i wiązane. Mój Piotruś nie znosi czapek, od początku się o to aferował, więc w końcu kupiliśmy mu opaskę (rozszerzaną w miejscu uszek) i w chłodniejsze dni dodatkowo ubieraliśmy mu kaptur od bluzy. Teraz jest już zimno, więc nosi czapkę - zimowa jednak zupełnie inaczej leży i nie jest tak przylegająca. W każdym bądź razie do tej pory mu nie przeszkadza.
  2. Wózek

    Dla mnie bardziej niż reprezentacyjny miał być funkcjonalny. Dlatego wybraliśmy pompowane, dość masywne koła, skrętne z przodu, z możliwością blokady (na naszych polskich chodnikach, w większości dziurawych, z wystającymi płytami, tego typu koła sprawdzą się idealnie, już nie mówiąc o "jeździe terenowej" np. na wsi - mój radzi sobie bez problemu z jazdą po polu), do tego amortyzatory. Gondola najlepiej jak największa - nie wiadomo kiedy maluch będzie siedział sam i będzie mógł przesiąść się do spacerówki. My mamy na prawdę dużą gondolę, a i tak za niedługo musimy przejść na spacerówkę - na szczęście wybrałam model 3w1, gdzie rozkłada się ją też na płasko. Warto też mieć dużą (im większa tym lepsza) torbę do wózka - bardzo szybko będzie w niej brakować miejsca. Dobrze też, gdyby kosz na zakupy pod gondolą był spory. Oczywiście akcesoria do wózka jak folia przeciwdeszczowa, czy moskitiera też bardzo się przydadzą.
    Ostatnio zaopatrzyłam się również w organizer do wózka - małe ustrojstwo, a niezmiernie przydatne - można tam wrzucić komórkę i klucze, są miejsca na butelki, zmieści się pieluszka i najpotrzebniejsze rzeczy. Wszystko pod ręką - nie trzeba przeszukiwać w pośpiechu całej ogromnej torby.
    Jeśli chodzi o cenę wózka, to zapłaciliśmy 1148 zł - ponad 1000 zł mniej niż moja koleżanka dała ze swój, a który do tej pory był już kilkukrotnie oddawany na gwarancji. Z naszym nic się nie dzieje, a nie obchodzimy się z nim jak z jajkiem (jak wspominałam - m.in. jazda po polu).
    Do wózka warto zakupić też parasol UV (jeśli rodzicie na wiosnę/lato; ja nie miałam i żałuję, bo musiałam się posiłkować pieluchą tetrową, jednocześnie próbując nie zrobić w wózku mini-sauny), śpiworek oraz cienką poduszkę minky. Jeśli chodzi o zabawki, to nie będą na początku oczywiście interesować dzieciaczka, ale później przydadzą się różne wiszące zwierzątka (mają specjalne zaczepy do wózka) - dla mojego hit nr 1 to ośmiornica z BabyOno.

     
  3. Łóżeczko + materac

    Łóżeczko to oczywiście kwestia gustu. Polecam z szufladą na dole - świetne zagospodarowanie miejsca pod łóżeczkiem - chowam tam wszystkie kocyki. Odradzam oszczędzanie na materacu - tutaj nasz szkrab będzie spędzał mnóstwo czasu, więc warto zadbać od początku o jego kręgosłup. Wybraliśmy materac gryka-pianka-kokos. Do tego pościel oczywiście z bawełny. Kołderki nie daliśmy mu do dzisiaj, poduszkę dostał miesiąc temu (jest bardzo cienka) i uwielbia na niej spać (najpierw dostał ją w ciągu dnia - obserwowałam, czy jest możliwość, żeby się nią przydusił).
    Kupiliśmy też drugie łóżeczko - turystyczne, z przewijakiem. Świetna sprawa! Stoi w pokoju dziennym, więc nie trzeba biegać między pokojem a sypialnią. Synek ucina sobie w nim drzemki w ciągu dnia (łóżeczko ma twardą wkładkę; jest dwupoziomowe - z odpinaną częścią dla niemowlaka). Można je też zabrać przykładowo na weekend do dziadków (zdjęcia dodam kiedyś, bo aktualnie się przeprowadzamy). Sprawdzi się też jako kojec dla starszego dziecka. Zakup drugiego łóżeczka był u nas konieczny z powodu mojej choroby - w razie gdybym się źle poczuła musiałam mieć miejsce, gdzie natychmiast mogę bezpiecznie odłożyć dziecko.
    Gorąco polecam również karuzelę do łóżeczka - my mamy karuzelkę z misiami 3 w 1 Fisher Price. Oprócz kręcącej się karuzeli z misiami, posiada projektor gwiazd oraz do wyboru szum/muzykę/dźwięki przyrody (dwa stopnie głośności; po ok. 30 minutach wyłącza się). Szczerze? Nie wyobrażam sobie jak przetrwalibyśmy pierwsze miesiące bez tej karuzeli. Piotruś miał wyjątkowo ciężkie kolki, jedną z rzeczy, które mu pomagały był szum - karuzela była więc włączona praktycznie na okrągło. Do dzisiaj syn przy niej zasypia wieczorem, a w nocy jeśli się przebudza to włączam szum z powrotem i błyskawicznie zamykają mu się oczka. W ciągu dnia szum to już za mało, więc zasypia przy muzyce. Projektor włączam wieczorem po kąpieli, jeśli synek zaczyna marudzić przy czynnościach pielęgnacyjnych, a także podczas nocnego karmienia - jest mniej intensywny niż lampka nocna i Piotruś się nie rozbudza zupełnie (przepraszam za bałagan na zdjęciach, ale - tak jak pisałam wyżej - jesteśmy w trakcie przeprowadzki).


  4. Kąpiel

    Wybraliśmy wanienkę profilowaną - z jednej strony ma miejsce dla niemowlaka jeszcze leżącego, a z drugiej dla siedzącego. Z położeniem Piotrusia do wanienki czekaliśmy ok. 3,5 miesiąca. Może mogliśmy zrobić to wcześniej, ale jak to przy pierwszym dziecku - po prostu się baliśmy. Oczywiście nadal jestem bardzo czujna i gotowa w każdej chwili, ale Piotruś ładnie opiera się rączkami w zagłębieniach do tego przeznaczonych i zaczął mieć z kąpieli wielką frajdę, na czym bardzo mi zależało (teraz zaczyna płakać jak wyjmuję go z wanienki).
    Jeśli chodzi o akcesoria kąpielowe to polecam mieć minimum 2 ręczniki z kapturkiem (w trakcie wycierania może zdarzyć się wypadek ;-)) i czapeczkę po kąpieli dla noworodka (jeśli poród był w okresie jesień/zima/wczesna wiosna; ja rodziłam 22 maja i były upały, więc w ogóle nie zakładałam czapki po kąpieli). Po ok. miesiącu zaczęłam myć synka gąbką, wcześniej ręką. Nie namydlamy go z mężem nigdy ani nie dajemy płynu na gąbkę. Używamy płyn do kąpieli Jonson's&Johnson's 3w1 (żółty) - dodajemy 3 naciśnięcia pompki bezpośrednio do wody (wcześniej 2, bo wody było mniej). Główkę przez pierwsze 4 miesiące myłam ręką - nie namydlałam jej mocno. Kilka tygodni temu kupiłam kubek do mycia głowy - świetny gadżet - ma dwie komory (przednia spłukuje boki głowy, tylna środek), a przednia część jest z gumy, która ściśle przylega do czoła, dzięki czemu nic nie leci na buźkę malca. Od tej pory mogę myć normalnie włoski Piotrusiowi, a on uwielbia spłukiwanie wody. Radzę długo nie czekać z takim myciem włosów dziecku - koleżanka zaczęła dopiero jak jej syn miał 10 miesięcy i do dzisiaj przy tej czynności jest wielki płacz.
    Po kąpieli podaję synkowi witaminę D (przy karmieniu piersią podaje się na początku D i K) w aerozolu - jest to dla mnie i dziecka najwygodniejsza forma. Czyszczę mu później nosek - najpierw używam wody morskiej NoseFrida w spray'u, a potem najzwyklejszej w świecie gruszki (na wszelki wypadek kupiłam też aspirator do nosa - na cięższy katar - ale do tej pory nie był potrzebny) - oczywiście gruszka przydaje się też często w ciągu dnia. Nie można też zapomnieć o uczesaniu włosków - do tego najlepiej nadaje się szczotka z miękkim włosiem.
    Kąpiel jest częścią wieczornego rytuału, do którego warto przyzwyczajać dziecko od samego początku - my zaczęliśmy od drugiego dnia po powrocie do domu i Piotruś bardzo szybko zaczął rozróżniać dzień i noc. O rytuale napiszę w osobnej notce.


Ciąg dalszy dotyczący kompletowania wyprawki - m.in. pieluszki, kosmetyki, akcesoria w kolejnym poście - zapraszam wkrótce.

piątek, 7 października 2016

Mamuśka nieidealna

Na początek troszkę o mnie. Kim jestem? Jak wynika z nazwy bloga - mamą. Od prawie 20 tygodni. Jak się domyślacie - głównie tym się teraz zajmuję. "Noszę szefa na rękach" - jak to mówią. Ehh, kolejny blog z tysiącami porad nowoczesnej mamuśki - pewnie wielu z Was tak pomyśli. Ano nie. Żadnej takiej nowoczesnej - nie jestem typem mamusiek przeważających na forach: wszystko eko!, naturalne!, zero chemii!, słoiczki bleeee!, tylko BLW!, mój mąż robi w domu wszystko!!! itd. itp. Tja, na bank. Jeśli tak jest, to współczuję przede wszystkim tym biednym dzieciaczkom smarowanym kilka razy dziennie olejem migdałowym ("bo takie super naturalne!!!" tak, bardzo naturalne dla młodych ssaków jest zatykanie im porów grubą warstwą tłuszczu roślinnego) i mężom, którzy zasuwają na dwa etaty, żeby spełniać coraz to dziwniejsze zachcianki żony.
Nie mam zamiaru udawać idealnej i doświadczonej matki. Doświadczenie to zdobywam każdego dnia, może moje wywody komuś przypadną do gustu i z nich skorzysta?
Tym bardziej nie będę udawać idealnej żony i pisać, że mam idealnego męża. Nie, nie, idealne małżeństwa nie istnieją. A nawet jeśli, to nieliczne - nie znam ani jednego takiego. Dla mnie ważniejsze jest to, że mimo tego, iż doprowadzamy się z mężem nawzajem do szału, to dalibyśmy się za siebie pokroić.
Zawód: wyuczony - bioinformatyk oraz specjalizacja z biologii eksperymentalnej i stosowanej (jak choroba przekreśla życiowe plany, to bierze się co jest); wykonywany - optyk (jak nie ma się takiej pracy jaką by się chciało, to > patrz wyżej < bierze się co jest - za coś trzeba żyć).
O czym będę pisać? W kolejnym poście co nieco o wyprawce - czego nie kupować, bo jest bezsensownym marnotrawieniem pieniędzy (a na co dałam się naciągnąć przez "modne" koleżanki), a co warto. W dalszych m.in. o baby blues czy rozszerzaniu diety. Wszystko poparte moim doświadczeniem, a nie pustymi frazesami znalezionymi w Internecie. Dlatego czytając np. o baby blues nie znajdziecie tu krótkiej regułki jakich wiele na stronach www opisujących ten temat. Żadne ich metody nie pomogły mi w tym jednym z najtrudniejszych okresów mojego życia. Nie chcę jednak pisać tylko i wyłącznie o macierzyństwie, ale o tym to już się przekonacie z czasem...